Z ekscytacją włożyłam skafander kosmiczny i przez tydzień eksplorowałam świat Bethesdy. Czy Starfield spełnił moje oczekiwania? W recenzji pochylam się nad wadami i zaletami najnowszej produkcji oraz sprawdzam, czy Bethesda wywiązała się z obietnic.
Z TEGO ARTYKUŁU DOWIESZ SIĘ: |
Trochę kontekstu od autorki
Z ogromną nieufnością podchodzę do najnowszych produkcji AAA. Ich poziom często jest… bardzo niewyrównany. W grach szukam kreatywności, emocji i dobrej zabawy, co o wiele częściej znajduję w tytułach niezależnych niż w ogromnych produkcjach.
Mimo to czekałam na Starfielda. Oglądałam materiały z konferencji, a w artykule o premierze wyliczałam możliwości gry. Pamiętacie tę scenę z filmu „Ratatuille”, w której zgorzkniały krytyk po spróbowaniu tytułowego dania wraca myślami do najlepszych czasów dzieciństwa? Z grami Bethesdy mam skomplikowaną relację, ale przyznaję, że trochę miałam nadzieję na taki efekt. Jak w przypadku wielu, jednym z najważniejszych tytułów na mojej gamingowej drodze był Skyrim. Wstyd przyznać, ile w nim spędziłam godzin (za dużo). Pomyślałam więc: dobra, Todd, masz moją uwagę jeszcze raz.
Poniższa recenzja Starfielda nie zawiera spoilerów. W tytuł grałam na Xbox Series X.
Od górnika do kapitana w dwie minuty, czyli początek Starfielda
Pierwsze wrażenie jest kluczowe i Bethesda dobrze o tym wie. Początek gry nadaje ton rozgrywce i decyduje, czy gracze są zainteresowani od pierwszej sceny. W Fallout 4 beztroską codzienność przerywa alarm bombowy. Uciekamy do schronu, gdy na horyzoncie wyrasta grzyb atomowy – właśnie zaczęła się apokalipsa. Mocny start ma również Skyrim: w pierwszej scenie udajemy się na swoją egzekucję, gdy znikąd się pojawia smok.
A jak się zaczyna Starfield? Wydobywaniem kamieni w kopalni. Tak, dobrze przeczytaliście. W pierwszej scenie wybieramy się na wycieczkę po podziemiach, żeby zbierać kamyczki. Jeden z tych kamieni okazuje się magiczny i po jego dotknięciu przez kilka sekund widzimy wizualizację rodem z Interstellar. To tyle. Trudno ukryć, że było to rozczarowujące.
Po spirytualistycznym doświadczeniu tracimy przytomność, a z nią – wspomnienia. Jest to moment na kreator postaci. Możliwości customizacji w Starfieldzie są ciekawe i różnorodne. Oczywiste jest, że spędziłam 40 minut na tworzeniu postaci, której i tak później nie widzę.
Po tym akcja dzieje się już bardzo szybko. Tuż po wyjściu z kopalni walczymy z kosmicznymi piratami. Osoba, którą widzimy pierwszy raz w życiu, oddaje nam swój statek, bo… tak. Zostajemy zasypani różnymi informacjami o świecie Starfielda. Z tego informacyjnego chaosu udaje się wyłapać, że moim celem zostaje znalezienie innych magicznych kamyczków.
Todd, znowu mnie okłamałeś. Gdzie ta eksploracja?
Przejdźmy do najważniejszej części, czyli eksploracji. Jest to element, który mnie najbardziej przyciągał do zagrania w Starfielda. Niestety, jest to również element, który najbardziej mnie rozczarował.
Tak jak wielu graczy, po obejrzeniu konferencji w głowie miałam wizję nieograniczonej eksploracji. Tysiąc planet czeka, aż na nie polecę i je zwiedzę. Szybko się jednak okazało, że Bethesda miała na to inny pomysł. Otóż do żadnego miejsca nie lecimy sami, wszystko odbywa się za pomocą szybkiej podróży. Na żadnej planecie nie możemy wylądować samodzielnie. Podróż w Starfieldzie wygląda tak: wybieramy planetę, zatwierdzamy, wybieramy miejsce do lądowania, zatwierdzamy. Nie ma w tym żadnego udziału gracza.
Mimo że w grze jest tysiąc planet, to brak możliwości samodzielnej podróży sprawia, że świat ten wydaje się bardzo mały. Po prostu wybieramy punkt B w interfejsie, ale nie czujemy tej odległości. Jest to zupełnie inne doświadczenie niż w No Man’s Sky – tam faktycznie możemy się uważać za kapitana, ponieważ wszystko zależne jest od naszych umiejętności sterowania (czytaj więcej: Dlaczego teraz jest najlepszy czas na zagranie w No Man's Sky?).
Skoro pomiędzy planetami przemieszczamy się za pomocą szybkiej podróży, to przebywanie w otwartej przestrzeni kosmicznej zazwyczaj nie ma za dużo sensu. Jednym z wyjątków są walki kosmiczne. I jest to jedna z ciekawszych rzeczy, jakie oferuje rozgrywka Starfielda. Możemy albo całkowicie zniszczyć wrogi statek, albo go przejąć. Do wyboru są różne typy pocisków, a walka jest ciągłą optymalizacją różnych systemów (szybkość, wytrzymałość tarczy, broń itp.).
Starfield nie pozwoli ci zapomnieć o dniu nóg
Zejdźmy poziom niżej, czyli do planet. Zgodnie z wcześniejszymi informacjami tylko sto planet jest zasiedlonych przez jakąś formę życia. Niektóre lokacje są bardzo rozbudowane i tworzą całe miasta. Pierwszym z nich jest New Atlantis. Bethesda chwaliła się, że jest to największe miasto stworzone przez studio. I rzeczywiście jest duże, ale nie potrafiłam się w nim odnaleźć (i nie chodzi tylko o brak mapy).
Gry RPG zakładają, że odkrywamy jakąś postać. A żeby to robić, trzeba uwierzyć w świat, który nas otacza. Tylko że immersję ciągle psują większe i mniejsze rzeczy. Dla przykładu – możemy wycelować w mieszkańca miasta broń, a ta osoba w żaden sposób nie zareaguje. Mało tego, możemy nawet urządzić strzelaninę w centrum miasta – nikt nawet nie drgnie. Być może w przyszłości ludzie mają psychikę ze stali i broń już na nikim nie robi wrażenia.
A jak to wygląda z pozostałymi 90% planet? Jest cicho, spokojnie i bardzo, bardzo pusto. Na proceduralnie wygenerowanych globach znalezienie czegoś ciekawego to rzadkość. Głównie wracamy wtedy do swojego pierwotnego powołania, czyli do bycia górnikiem i wydobywania kamieni. Starfield robi wtedy za kosmiczny symulator chodzenia, ponieważ w przyszłości nie ma innego sposobu na poruszanie się po planecie niż nogi (nie licząc plecaka odrzutowego, który można odblokować później).
Jednak nawet na poziomie planety nie ma aż takiej swobody eksploracji, jaką sobie wyobrażałam. Jeżeli odchodziłam zbyt daleko od statku, to… napotykałam niewidoczną ścianę. Bethesda podzieliła globy na sektory, więc żeby zbadać całą planetę, musimy polecieć na jej inny koniec i chodzić w innym sektorze. Niesamowite.
Starfield nie jest złą grą…
Starfield jest dziełem Bethesdy do bólu. System walki, rodzaje questów, sposób narracji – w każdym z tych elementów czuć DNA amerykańskiego studia. Liczba misji jest ogromna i cały czas jest coś do roboty. Soundtrack jest bardzo przyjemny, a przestrzeń kosmiczna rzeczywiście potrafi zrobić wrażenie. Starfield w niektórych momentach przywołuje na myśl topowe filmy science fiction. Warto też zaznaczyć, że nie napotkałam w grze wielu bugów, z których słynnie Bethesda. Były one bardzo sporadyczne.
Im dłużej grałam w Starfielda, tym więcej ciekawych rzeczy odblokowywałam. Nowe umiejętności pozwalają na jeszcze większe dopasowanie rozgrywki pod siebie. A rozbudowa bazy, nowa broń i ulepszenia statku dają wiele satysfakcji. Jak ktoś się wciągnie w rozgrywkę, to czeka go kilkaset godzin zabawy.
…ale nudną
Naprawdę chciałam polubić Starfielda, ale nie byłam w stanie. Powód jest całkiem prozaiczny – już dawno się tak nie nudziłam podczas żadnej gry. Wszystko to już gdzieś widziałam. I nie chodzi mi wyłącznie o produkcje Bethesdy. Świat Starfielda jest zbyt sterylny. Jak na grę science fiction tego elementu „fiction” nie ma tu za wiele. Estetyka, którą studio nazwało „NASA-punk”, była dla mnie nieciekawa.
Większość postaci w Starfieldzie jest niezapamiętywalna. Nie byłam w stanie się wczuć w ich problemy. Częściowo jest to kwestia słabej animacji twarzy (klasyczna Bethesda), a częściowo – dialogów. Słuchając kwestii dialogowych, przysypiałam, a z czasem zaczęłam je pomijać całkowicie. Gdyby dialogi również zostały wygenerowane przez komputer, pewnie nie zauważyłabym różnicy.
Nie byłam w stanie zaczepić się jakiegoś elementu, który motywowałby mnie do dalszego grania. Wiele questów wyglądało tak samo. Walki też nie były satysfakcjonujące – mam wrażenie, że na poziomie normalnym były za łatwe. Elementem wyróżniającym się tutaj jest walka bez grawitacji – to rzeczywiście było ciekawsze doświadczenie.
Gdzie leży problem?
Kolejny kilometr spaceru po powierzchni nieznanej planety, a na horyzoncie (nie)ograniczona przestrzeń kosmiczna… wszystko to sprawia, że człowieka opanowują refleksje. Czym są gry? I dokąd zmierzają?
Kiedyś producenci ścigali się w jakości grafiki. Kto zrobi bardziej realistyczne tekstury, postacie, lepiej odwzoruje wodę. Teraz to już nie robi takiego wrażenia. Jest jednak nowy wyścig – kto zrobi większą grę, czyli kto ma większy rozmach. Znamienne, że żadne z tych kryteriów nie oznacza tak naprawdę dobrego dzieła. Zwłaszcza że Bethesda już zrobiła kiedyś ogromną grę. W pierwszej odsłonie The Elder Scrolls wielkość mapy wynosiła (podobno) ponad 9 milionów kilometrów. Ale czy ktoś o tym pamięta?
Mam wrażenie, że główną kartą przetargową Starfielda ma być rozmiar świata. Ale czy to rzeczywiście wystarcza, żeby grało się przyjemnie? To, że w grze tylko 10% planet ma życie, jest niewątpliwie realistyczne. Ale czy angażujące? Czy długie kilometry niczego, tylko kamieni, piasku i kosmicznej ciszy przekładają się na dobrą zabawę? Dla mnie nie.
Porównanie z Outer Wilds, czyli jakość, nie ilość
Grając w Starfielda, często myślałam o innej grze kosmicznej – Outer Wilds od Mobius Digital (nie mylić z The Outer Worlds). Obie produkcje są oczywiście bardzo różne, więc chciałabym się skupić na jednym konkretnym elemencie – podejściu obu gier do eksploracji.
W Outer Wilds jest tylko jeden układ planetarny z pięcioma planetami. I to absolutnie wystarczyło, żeby przekazać piękno i grozę kosmosu. Mimo że świat gry jest miniaturowy, to bezgraniczna swoboda eksploracji sprawia, że ta przestrzeń wydaje się duża. Na każdą planetę lecimy sami – od momentu startu do lądowania wszystko jest zależne od naszego sterowania.
Eksploracja w Outer Wilds była doświadczeniem, którego nie zapomnę nigdy. Każdy element gry, każdy kamyczek i każde drzewo miało swoje miejsce. Nic nie było przypadkowe. W ten sposób nie tylko nawiązałam z tytułem więź emocjonalną, ale też rozgrywka już od pierwszych chwil była bardzo angażująca i sprawiła mi dużo radości.
Uważam zatem, że Starfield byłby o wiele lepszą grą, gdybyśmy zamiast tysiąca planet otrzymali… np. trzydzieści. Bethesda ma ogromny budżet, więc przy takiej liczbie planet każda z nich byłaby wypełniona ciekawymi lokacjami i misjami.
Przyszłość Starfielda
Wiele recenzentów twierdzi, że Starfield staje się ciekawszy po ok. 12–15 godzinach rozgrywki. Uważam, że nie jest to dobre kryterium do oceniania gier. Ale takie komentarze dają pewną wskazówkę do tego, jak odbierać tę produkcję – Starfield nie jest dobrą grą, ale jest dobrym systemem/bazą.
Świat stworzony przez Bethesdę ma ogromny potencjał. Domyślacie się pewnie, do czego zmierzam – tak, mody. To właśnie społeczność moderska sprawiła, że Skyrim został tak legendarnym tytułem. Wiele osób zrobiło karierę, edytując kod gry. Myślę, że podobna przyszłość czeka Starfield. Te tysiąc planet aż się prosi, żeby wypełnić je ciekawymi budowlami i zadaniami.
Czy warto więc w obecnym momencie grać w Starfielda? Uważam, że warto spróbować. Zwłaszcza jeśli mamy Game Passa, więc nic nas to nie kosztuje. Być może formuła rozgrywki, którą obrała Bethesda, komuś podpasuje. Ja się nudziłam, ale jak zaznaczyłam na początku, po prostu nie znalazłam w grze tego, co jest dla mnie ważne.